środa, 22 sierpnia 2012

j a g n a .

właściwie to nie pamiętam, jak to się zaczęło. kilka wypowiedzianych od niechcenia zlepków wyrazów, tak ot, co by nie milczeć, siedząc obok, tak bardzo wpłynęło na moje życie. tak bardzo, że nie zdążyłam zarejestrować momentu, kiedy widzowie klikają przycisk startu. nie pamiętam tego tak, jak nie pamiętam jakiś pięćdziesięciu procent mojego dzieciństwa, ale to chyba jeszcze nie był początek.
nazywam się Jagna. w zasadzie, nie tyle Jagna co Jadwiga, ale życie nauczyło mnie, że imię królowej Polski nadane dziecku w obecnych czasach jest wyłącznie źródłem kpin i ogólnej uciechy pośród moich rówieśników. moi rówieśnicy mianowicie noszą imiona tak bardzo zagraniczne i nowoczesne, jak Aleksandra, Karolina, Michał czy Paweł, a staropolskie Stanisław, kojarzą im się tylko z emerytami śmigającymi na wózku inwalidzkim bądź tak zwanym chodziku.
tak więc, dzięki oryginalnemu, jakby się wydawało, wyborowi moich rodziców w podstawówce byłam uznawana za właśnie taką staruszkę. co rusz ktoś zabierał mi zeszyt i pisał pod tematem "stare próchno!" z rysunkiem zgarbionego patyczaka o wyłupiastych oczach w różnobarwnej chuście. cholera, miałam w klasie dzieci z nazwiskami wszystkich zwierząt afrykańskich, a oni upatrzyli sobie mnie jako ich kozioł ofiarny przez felerną Jadwigę.
w gimnazjum, do którego trafiłam następnie, wyśmiewana już byłam jako Jadzia. nie rozumiem tego do tej pory, dlaczego to zdrobnienie powodowało salwy śmiechu. zwłaszcza, że nie wychodziłam na dziesięciominutowej przerwie na skradzionego rodzicom papierosa, nie zostałam ani razu wyrzucona z lekcji religii za swoje zachowanie czy też nie wychodziłam w piątek wieczorem na leśne picie Amareny kupionej z miedzianych, znalezionych na ulicy monet.
mimo to, nie przeszkodziło mi to w poznaniu Sary.
Sara była usposobieniem wszystkiego, co wydaje się być idealne w gimnazjalnym świecie. piła, paliła, ćpała, przeklinała, a nawet radziła nauczycielom, aby rychło poszli się pierdolić. Sara ubierała się w wyłącznie sklepach takich marek jak H&M, Mango albo River Island, gdyż rodzice Sary zarabiali miesięcznie więcej niż Twoi kiedykolwiek zarobili rocznie. i cóż, łagodnie można było powiedzieć, że spełniali jej zachcianki. nigdy nie pytałam Sary, w jakiej branży działa jej rodzina, ale uważałam to za zbyteczne. może dlatego, że nigdy nie minęłam żadnego w przedpokoju mieszkania i nie powiedziałam żadnemu z nich dzieńdobry.
Sara miała mieszkanie na piątym piętrze w punktowcu na moim osiedlu, które agenci nieruchomości nazywali słonecznym. dla nas, głównie dzięki wybudowanemu niedaleko torów nie wiadomo po co murowi z czerwonej cegły, była to Ściana. Mieszkanie Sary miało trzy duże pokoje, jeden, który był uznawany za jej sypialnię miał balkon, kuchnię, w której mieścił się duży stół i łazienkę, i szczerze muszę powiedzieć, że było bardzo ładne. na korytarzu stała kanapa z narzutą z Ikei, obok asymetrycznego białego stolika z jeszcze bardziej krzywą lampą pomalowaną przez jedną koleżankę Sary z ASP w różnobarwne plamy. na ścianach wisiały plakaty kolejnych koncertów, jakie odbywały się w naszej dziurze, plakaty, które można kupić za piętnaście złotych w empiku z podobizną Boba Marleya.
i kiedy Sara przysiadła się do mnie na przerwie i zapytała, czy mam ochotę czasem z nią pogadać... już wtedy się w niej zakochałam.

wtorek, 21 sierpnia 2012

piła tango.


muszę to wszystko przemyśleć.
przewertować kartki w mojej głowie i zastanowić się, po co w ogóle to się dzieje. zastanawiam się, czy jest sens w ogóle brnięcia w coś, co przestaje sprawiać przyjemność jednej ze stron... bo jeśli tak jest, coś to znaczy? i chociaż staram się jak mogę, wciąż odczuwam tą pierdoloną bezsilność, bo nic nie działa. ani w jedną, ani w drugą stronę. i chociaż pękam pół na pół, i leżę godzinami w łóżku z szeroko otwartymi oczami, myśląc, kurwa, co jeszcze spierdoliłam, dlaczego... nic to nie daje.
żadnego efektu.
nie wiem, co mam robić, słowo daję, jeśli jest dobrze, to jest dobrze przez godzinę, dwie...
... pomocy?...

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

i&e.


{ Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać. } 





{dziękuję, że jesteś...}

an an an.


dzisiaj minął mi dzień jakoś tak... bardzo słodko. popity herbatą ananasowo-grejfrutową {wyczuwasz podtekst? powinieneś} w rytmie utworów jednego z najgenialniejszych dla mnie zespołu. chociaż miałam spotkać się z Tą Blondynką i powędrować jak prawdziwa nastolatka {a nie nolife z krainy zombie} po ciuchlandach i innego kalibru lumpexach, nie żałowałam, bo i tak dopełniłam, chociaż w siedemdziesięciu procentach swojej misji polegającej głównie na konsekwencji własnych obietnic.
za miesiąc będzie już u mnie Imbir, będę zasypywać blogspota, tumblra i inne fejsbuki jego cudownymi zdjęciami. ach, zamiast nauki, iasks będzie męczyć kota, no bo jak inaczej?... przecież lans i pozerstwo musi być, prawda?

mam wielką, gigantyczną ochotę zmienić konwencję tego bloga. mam nadzieję, że mi to wyjdzie...
+
póki co, pojawią się jeszcze zdjęcia iasks&exis, duetu zakompleksionych i ślepych bab.

umi.

dlaczego piję starą, zapomnianą białą herbatę z mango i śliwkami, dlaczego słucham dobrej starej Nosowskiej, która śpiewa mi w uszy, ażebym umarła stąd? dlaczego dziewczyny są niczym droga do świdnika, co niewątpliwie oceniłyśmy z Dorotą B.?
nie martwię się. to przede wszystkim i najważniejsze.
mam ochotę na kilka pstryków bezsensownych chwil.

a tak się złoszczę właśnie.

kochani. :*.