środa, 3 października 2012


właściwie, to to maleństwo, bawiące się piórkami na zdjęciu powyżej jest moim nowym towarzyszem nicnierobienia. nazywa się Imbir i jest rozkosznym przedstawicielem rasy brytyjczyków. został kupiony za drogie miliony dolarów, bo przecież nie liczy się cel kupienia kota z rodowodem, ale liczy się to, coby osobę posiadającą shejtować. ale o tym nie zamierzam się dłużej rozpisywać, bowiem osoba, którą mam na myśli, dokładnie wie, o czym ja mówię. a jeśli nie, to nawet lepiej.
dni upływają mi malinowo. a jeśli nie malinowo to waniliowo-karmelowo, bo przecież tylko tą herbatę potrafię kubkami sączyć przy zapętlonych iksach. i wcale to nie dlatego, że jest mi źle. choć chwilami, faktycznie, trochę jest.
zastanawiam się na przykład, dlaczego tak. nie chcę tutaj opisywać konkretnych imion, nazwisk, sytuacji, nie chcę marnować na nie zarówno swoich nerwów, jak i nabawić się kontuzji opuszek palców, które i tak tłuką w klawiaturę z nieustającą energią. zastanawiam się, co robię nie tak, co znowu pieprzę, że tak się stało. jestem zła? nie potrafię się ocenić, a rozdzielam się sama na kategorie. i już nie wiem, zupełnie, czego oczekiwać od losu.
może siąść na tym pieprzonym rozdrożu i nie myśleć już nic?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz