środa, 27 marca 2013

lost.

idę, stawiam kroki. jeden za drugim na chodniku z kostki brukowej barwy szaroburej. idę dzielnie, wyprostowana, z stopą w wysokich szpilkach z czerwoną podeszwą, choć wewnątrz przerażona jak mała dziewczynka. idę do przodu, chcąc-nie-chcąc, muszę dotrzeć do celu. nie jestem stworzona do stania w miejscu. to powoduje u mnie wybuchy, eksplozje, frustracje. nieoczekiwane poczucie bezsilności i wrzaski wyrzucane z siebie w poduszki. łzy spływające po policzkach niczym strumyki po górskich urwiskach. zastanawiam się dzień za dniem, skąd mi się to bierze, bo chociaż dzień za dniem upływa szybko, szybciej, niż jestem w stanie to sobie wyobrazić, szybciej niż obrazki przelatujące w jackpocie. ledwo narzekam, że znowu rozpoczyna się dzień, wczesnym rankiem, a już kładę się do łóżka, żeby odpłynąć i rano znowu się obudzić. a przecież, a przecież powinno być inaczej. pogoda powinna być inna. słoneczna, zielona, optymistyczna. a przecież powinnam chcieć, żeby wszystkie te momenty trwały jak najdłużej - tymczasem bez żalu wymykają mi się z rąk, nawet ich nie gonię. nie mam siły? nie wiem. nie rozumiem. potrzebuję wytchnienia, odpoczynku, potrzebuję 20 minut dla samej siebie i moich potrzeb, bez innych ludzi. jak dobrze, że nadeszły święta, których nie obchodzę - może to małe, niepozorne marzenie, które znaczy tak wiele się spełni?
w konkluzji - czy to źle? czy to dobrze? dziś nie wiem sama. nie wiem, bo oszalałam. a przynajmniej tak to teraz czuję, kiedy siedzę sama przed komputerem, słucham hipsterskiej składanki youtube, przeglądam zdjęcia i cytaty na soupie... i myślę. i myślę o tym, że gruszki na wierzbie nie rosną.

proszę, przestańmy się w to bawić, przestań mydlić mi oczy. zacznijmy żyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz